- Dlaczego to zrobiłeś!? – syknąłem szeptem – Tak w publicznym!?
- Dziękuj mi, nawet nie zauważyłeś, że wystartowaliśmy – zaśmiał się, klepiąc mnie po ramieniu – Chociaż miałem wątpliwości. Czemu nie chcesz mnie zabić, gdybym zrobił to tydzień temu wyrzuciłbyś mnie teraz przez okno. I czy wysokość nie zepsuje mi twarzy? Albo włosów?
- Ja ci zaraz zepsuję tą gębę jak się nie przymkniesz – odchyliłem głowę do tyłu, zakładając słuchawki. Może jakoś to przeżyję, jeżeli nagle nie wpadniemy do oceanu, albo rozbijemy się o brzozy. I ten temat, który poruszył. Tak, jakiś czas temu wepchałbym mu Becię do gardła al- chwila moment. ZostaWIŁEM SWOJE MAŁE KOCHANIE W DOMU, JESTEM TAKIM ZŁYM RODZICEM
- Zen, Zen nie zabrałem Beci ze sobą, Zennn – dźgnąłem go w policzek kilka... set razy, póki łaskawie się do mnie nie odwrócił. Prychnął znacząco, zakładając ręce na piersi.
- I tak by nie przeszła kontroli, Zachie. Nie można wnosić broni na pokład. Daj sobie spokój, idź słuchaj muzyki czy cokolwiek. A teraz cię zignoruję, przez te osiem godzin muszę się zregenerować – nałożył sobie tą taką maskę do spania. Jak on może w takim momencie mieć mnie w kij głęboko, no cholera jasna. Poza tym, po co mu ona, skoro wampiry nie mogą zasnąć. To głupie. Wzdech rozpaczy, owh. O dziwo posłuchałem się rady białego, puszczając P!atd najgłośniej jak się dało. Zmierzyłem wzrokiem wszystkich pasażerów, wypatrując Neza. Siedział po drugiej stronie z jakąś cycatą brunetką. Brewkował. Nie, nie uda ci się. Łazienki są cienkie, będzie słychać twoje dzikie odgłosy. Poza tym hej, jesteś bratem tego idioty, i tak ci nie wyjdzie. Dalej był jakiś stary dziad, koło niego na konsoli grał jakiś chłopak. Jezu, jaki oblech. To spojrzenie mówi jedno. Jakaś para normalnie pożerała się, mając gdzieś resztę ludzi. wEŹ POKÓJ SZMATO, tWÓJ BOŁNER JEST WIDOCZNY. Jedyna osoba godna mojej uwagi to chyba ta stewardessa z fistaszkami. Chciałem krzyknąć, żeby mi rzuciła z 236 kilo, ale dostałem ładowania umysłu. Orzechy. Mogłem popełnić samobójstwo. W sumie spoko, przynajmniej wiem, kiedy zginę, nie tak jak teraz. Samolot. Pilot zasłabnie bo baterie się wyczerpią. Coś pierdolnie w dziób, albo wróble zeżrą skrzydła. Aż mnie znowu katar dopadł, Jezu. A chusteczek brak, wal się życie. Jak ja mam teraz oddychać Boże. Dobra, uda mi się. Tak. Z westchnięciem, nie mają o co się oprzeć, wybrałem jako poduszkę ramię Zena. Objąłem je łapami, układając się wygodniej. Wgapiałem się w obrączkę. Co będzie dalej? Prawdziwy ołtarz? Nie, nie. Ale samo to że wydaję na niego pieniądze i nie mam chęci wyrzucić go przez szybę. To takie magiczne.
Włączyła mi się jakaś wolna melodia. Na tyle spokojna, żebym się zrelaksował. Tak. Przymknąłem powieki, tuląc się do niego mocniej. Resztę podróży raczej prześpię.
- Dziękuj mi, nawet nie zauważyłeś, że wystartowaliśmy – zaśmiał się, klepiąc mnie po ramieniu – Chociaż miałem wątpliwości. Czemu nie chcesz mnie zabić, gdybym zrobił to tydzień temu wyrzuciłbyś mnie teraz przez okno. I czy wysokość nie zepsuje mi twarzy? Albo włosów?
- Ja ci zaraz zepsuję tą gębę jak się nie przymkniesz – odchyliłem głowę do tyłu, zakładając słuchawki. Może jakoś to przeżyję, jeżeli nagle nie wpadniemy do oceanu, albo rozbijemy się o brzozy. I ten temat, który poruszył. Tak, jakiś czas temu wepchałbym mu Becię do gardła al- chwila moment. ZostaWIŁEM SWOJE MAŁE KOCHANIE W DOMU, JESTEM TAKIM ZŁYM RODZICEM
- Zen, Zen nie zabrałem Beci ze sobą, Zennn – dźgnąłem go w policzek kilka... set razy, póki łaskawie się do mnie nie odwrócił. Prychnął znacząco, zakładając ręce na piersi.
- I tak by nie przeszła kontroli, Zachie. Nie można wnosić broni na pokład. Daj sobie spokój, idź słuchaj muzyki czy cokolwiek. A teraz cię zignoruję, przez te osiem godzin muszę się zregenerować – nałożył sobie tą taką maskę do spania. Jak on może w takim momencie mieć mnie w kij głęboko, no cholera jasna. Poza tym, po co mu ona, skoro wampiry nie mogą zasnąć. To głupie. Wzdech rozpaczy, owh. O dziwo posłuchałem się rady białego, puszczając P!atd najgłośniej jak się dało. Zmierzyłem wzrokiem wszystkich pasażerów, wypatrując Neza. Siedział po drugiej stronie z jakąś cycatą brunetką. Brewkował. Nie, nie uda ci się. Łazienki są cienkie, będzie słychać twoje dzikie odgłosy. Poza tym hej, jesteś bratem tego idioty, i tak ci nie wyjdzie. Dalej był jakiś stary dziad, koło niego na konsoli grał jakiś chłopak. Jezu, jaki oblech. To spojrzenie mówi jedno. Jakaś para normalnie pożerała się, mając gdzieś resztę ludzi. wEŹ POKÓJ SZMATO, tWÓJ BOŁNER JEST WIDOCZNY. Jedyna osoba godna mojej uwagi to chyba ta stewardessa z fistaszkami. Chciałem krzyknąć, żeby mi rzuciła z 236 kilo, ale dostałem ładowania umysłu. Orzechy. Mogłem popełnić samobójstwo. W sumie spoko, przynajmniej wiem, kiedy zginę, nie tak jak teraz. Samolot. Pilot zasłabnie bo baterie się wyczerpią. Coś pierdolnie w dziób, albo wróble zeżrą skrzydła. Aż mnie znowu katar dopadł, Jezu. A chusteczek brak, wal się życie. Jak ja mam teraz oddychać Boże. Dobra, uda mi się. Tak. Z westchnięciem, nie mają o co się oprzeć, wybrałem jako poduszkę ramię Zena. Objąłem je łapami, układając się wygodniej. Wgapiałem się w obrączkę. Co będzie dalej? Prawdziwy ołtarz? Nie, nie. Ale samo to że wydaję na niego pieniądze i nie mam chęci wyrzucić go przez szybę. To takie magiczne.
Włączyła mi się jakaś wolna melodia. Na tyle spokojna, żebym się zrelaksował. Tak. Przymknąłem powieki, tuląc się do niego mocniej. Resztę podróży raczej prześpię.
< Zenunu? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz