Po raz kolejny w ciągu 12 godzin budzę się. Tym razem nie czuję bólu, a jedynie lekki dyskomfort w lewej ręce. Spoglądam w tamtą stronę. Czuję, że mam bandaż na czole, a w wewnętrznej stronie łokcia widzę wenflon, od którego biegnie rurka. Ku mojemu zdziwieniu, w środku znajduje się jakaś błękitna ciecz. Poruszam się nieznacznie, chcąc zmienić swoją pozycję. W tym samym momencie łóżko postanawia wykonać pieśń swojego ludu, budząc chyba pół oddziału. Chwilę później, zza parawanu wychyla się głowa jakiejś szatynki. Jej włosy są upięte w warkocz, a fryzurę wieńczy czepek pielęgniarki.
- Już się obudziłaś? – pyta, cmokając z dezaprobatą. – Powinnaś jeszcze spać, dopiero co dostałaś lekarstwo.. – dodaje trochę ciszej, patrząc w jakieś kartki.
- Czuję się dobrze. I nawet wyspana. – mruczę cicho, wyglądając za okno. Noc trwa w najlepsze, a właściwie ma się bardzo powoli ku końcowi. Nadal czuję na sobie wzrok kobiety, więc odwracam się w jej stronę. – Czy wiadomo, skąd wzięły się bóle głowy?
- Miałaś w żyłach jad. – wyjaśnia prędko. – Stąd zawroty i chwilowa utrata niektórych zmysłów. Poza tym, twoja kostka była w naprawdę złym stanie. Coś ty z nią robiła?
Odpowiadam jej wzruszeniem ramionami. Nie pamiętam zbytnio tego, co się działo w lesie. Nie wiem nawet, skąd się tam wzięłam.
Po krótkiej rozmowie z pielęgniarką dostaję zgodę na opuszczenie szpitalnego łóżka. Zrzucając z siebie kołdrę, opatuloną w szorstką poszwę zauważam, że mam na sobie to śmieszne, szpitalne wdzianko. Znaczy się, tą taką zieloną sukienkę w jakieś kropki. O bogowie, co za okropny gust.. Słyszę cichy chichot kobiety. Po chwili przynosi mi jakąś piżamkę, która składa się z czarnych, dresowych szortów i jakiejś białej koszulki, trochę na mnie przydużej. Zakładam papucie, które znalazłam gdzieś pod łóżkiem i wychodzę na korytarz.
Na jednym z krzeseł ustawionych obok parapetu zauważam rudą czuprynę. Chłopak chrapie tak głośno, jak traktor napędzany dieslem, albo co. Wzdycham cicho i wracam z powrotem na salę. Proszę pielęgniarkę o to, by pokazała mi, gdzie jest jakiś sklepik albo barek. Dowiaduję się, że muszę zejść na parter, by cokolwiek kupić. Wcześniej jednak rozmieniam kartkę papierudychę na drobne. Dychę, której nie miałam, oczywiście, i idę do wspomnianego przez kobietę miejsca.
- Coś mu się od życia należy.. – mruczę do siebie, wciskając przycisk w automacie. Wypada stamtąd czekolada z truskawkowym nadzieniem, bo innych nie było. Wracam do śpiącego chłopaka i potrząsam go za ramię, tym samym wybudzając go ze snu.
- NIEMASZDOWODÓW! – drze się głośniej, niż moje łóżko. Wzdycham cicho i przykładam mu dłoń do ust.
- Cicho siedź, bo czeko nie dostaniesz. – mówię cicho, machając mu słodkością przez twarzą. Rudzielec robi minę, niczym obrażona pięciolatka i krzyżuje ręce na piersi, zamykając się. Ostentacyjnie przewracam oczami i lekko chwytam go za nadgarstek, wciskając mu czekoladę do dłoni. – Dzięki za to, że chciało ci się mnie tu dowlec. – mówię po chwili, uśmiechając się lekko do chłopaka.
[ Zacha? Nom.. A gryzaka dalej nie ma >:| ]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz