4.2.17

Od Dimitrija

Ludzie lubią wolne. Nie muszą iść do pracy, mają ją wręcz gdzieś. Spędzają czas odpoczywając bądź oddając się swym pasjom. Wyjeżdżają gdzieś nad wodę, w góry, na piknik albo po prostu do rodziny. Cieszą się życiem i nie martwią się tym, że za parę dni muszą wrócić do pracy.
Jak ja bym chciał teraz znaleźć się gdzie indziej, rozmyślałem, byle nie w tym sklepie. Przeczytałbym do końca tamten kryminał i dowiedziałbym się wreszcie, czy ten Claus jest mordercą, czy nie. A może to pan Smaus jest sprawcą? Od początku wydawał się jakiś dziwny.
Spojrzałem na stojącą na blacie małą papierową małpkę. Gdybym przy tworzeniu jej dorysował oczy, to by teraz się patrzyła na mnie. Poprawiłem ją, odwracając twarzą trochę bardziej do siebie. Zmierzyłem origami wzrokiem. Mogłem trochę bardziej ogon zawinąć, pomyślałem, wtedy dałoby się ją gdzieś ładnie powiesić. Przestąpiłem z nogi na nogę. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego właściciel nie dał krzesła. Po chwili popatrzyłem na ladę. No tak, była ona specjalnie ustawiana pod właściciela, który jest wysoki, a ja raczej zbyt wiele nie mierzyłem. Na szczęście spokojnie mogłem się o nią oprzeć, ale i tak długie stanie nie jest przyjemne. Mógłby kupić jakieś wysokie krzesło.
- No, więc ostatecznie wolałabym taki złoty, nie musi już mieć opcji miotania ogniem.
Podniosłem wzrok na kobietę, klientkę sklepu. Miała brązowe włosy i zielone oczy. Ubrana w katanę, różowy top i jeansy stała przy ladzie i spoglądała na mnie. Zdmuchnąłem parę kosmyków grzywki, która nieco mi na lewe oko opadała.
- Proszę wybaczyć - zacząłem - ale nie mam takich długopisów. Jedyny, jaki posiadam, to ten.
Położyłem na ladzie czarno-srebrny długopis, który wcześniej leżał trochę dalej. Klientka przyjrzała mu się badawczo, po czym spytała:
- Czy ma on w sobie magiczny laser?
- Nie - odparłem.
- Ostrze z łuski smoka?
- Nie.
Kobieta spojrzała na mnie pytająco.
- W takim razie co on robi?
- Pisze - odpowiedziałem. - Na czarno.
Brunetka zmierzyła mnie wzrokiem jak idiotę. Odwzajemniłem spojrzenie, z tym że moje było bardziej znudzone. Nie cierpię takich klientów, przeszło mi przez myśl.
Kobieta ponownie przyjrzała się długopisowi.
- A czy robi on coś jeszcze? Nie wiem, coś magicznego?
Naprawdę, ona dalej drąży?
- Głośno pstryka. - Wzruszyłem ramionami. - Można komuś zrujnować słuch, jak się przystawi do ucha.
Klientka prychnęła.
- Naprawdę nie posiada pan żadnych magicznych długopisów? Przecież reklamujecie, że wszystko można tutaj dostać...
Dalej nie słuchałem. Miałem co mówić, mogłem chociażby spytać ją, czy wie, po co są reklamy. Wolałem jednak nie męczyć się dla takiej osoby. No, nie ma długopisów, apokalipsa. Spojrzałem na zegar. Ile ona już tak nadaje?, zapytałem w duchu. Ponownie skierowałem wzrok na klientkę.
- Takie życie, to nie ,,Harry Potter", gdzie każdy może w każdej chwili przenosić rzeczy z jednego krańca świata na drugi.
- Robili tak w ,,Harrym Potterze"? - spytała tamta.
- Kogo to obchodzi? - Wzruszyłem ramionami. - W każdym razie nie ma długopisów i koniec. Nie załatwię ich dla pani ot tak.
Kobieta prychnęła.
- W takim razie nic tu po mnie.
Skierowała się w stronę drzwi wyjściowych. Gdy miała je otworzyć, odezwałem się trochę od niechcenia:
- Proszę poczekać.
Ta odwróciła się i spojrzała na mnie pytająco.
- O co chodzi? - Podeszła do lady.
- Zadam pytanie. Na co to pani wygląda?
Postawiłem na środku lady papierową małpkę. Kobieta z lekkim zaskoczeniem przyjrzała jej się, po czym odparła:
- Na małpę.
- Niech pani ją sobie weźmie - powiedziałem.
Spojrzała na mnie zdziwiona.
- Po co?
- Bo takie podobne do siebie, to niech się razem trzymają.
Słysząc to, klientka prychnęła oburzona.
- Jest pan niekulturalny.
Zabrała jednak małpę i opuściła sklep. Hm, schlebia mi, pomyślałem. Przeciągnąłem się, po czym oparłem głowę o ladę. Miałem już dość. Chciałem do domu. Musiałem jednak jeszcze siedzieć w tym sklepie przez około trzy godziny. Było w końcu popołudnie, a zbliżał się wieczór i powoli kończyłem zmianę. Szkoda, że powoli. Bardzo powoli. Żałowałem, że nie mam jakieś lepszej pracy. Mógłbym zostać tajnym agentem, detektywem albo widmem nawiedzającym jakiś dom, a ludzie płaciliby, aby mnie zobaczyć. Jednak nie, musiałem nie mieć gdzie się podziać i jedynym ratunkiem wtedy był ten sklep u znajomego kolegi. Rany, co za życie... 
Czekając na kolejnego klienta, zacząłem robić kolejne zwierzątko origami. Małpkę zabrała tamta kobieta. Prychnąłem. Czyli jednak zgadza się z tym, że pasuje do niej, przeszło mi przez myśl. Tym razem postanowiłem stworzyć świnkę. Ciekaw byłem, kto się na nią załapie.
Wtem usłyszałem dźwięk dzwoneczka informujący, że ktoś wszedł. Podniosłem wzrok na klienta. Oho, pomyślałem, no to mi się trafiło. Był to młody mężczyzna, wyglądający na lat około trzydzieści (jeszcze jest się wtedy młodym). Wyglądał... no, trochę inaczej. Miał wilcze uszy i ogon, a jego dłonie pokrywała szarobrązowa sierść. Klient o spojrzeniu drapieżnika podszedł do lady.
- Witam w Rubinie, sklepie, gdzie możesz kupić wszystko, od zwykłych różdżek po żywego manekina - wyrecytowałem krótką formułkę, którą się mówiło zawsze na początku. Kaprys właściciela.
- Dzień dobry - rzekł mężczyzna. - Chciałbym prosić o...
- Przepraszam, że panu przerwę, ale muszę zadać wpierw panu pytanie.
Obróciłem kawałek papieru, aby móc kontynuować tworzenie świnki. Wilczur, tak go sobie nazwałem w myślach, przyjrzał się moim dłoniom, a chwilę później odparł:
- Słucham.
- Widział pan znak na drzwiach wejściowych sklepu? - zapytałem, nie podnosząc wzroku znad przyszłej świnki.
- Tak - odpowiedział trochę niepewnie.
- I o czym on informuje?
- Że nie wolno wpuszczać zwierząt.
- No właśnie. - Tutaj podniosłem wzrok na klienta.
Tamten nieco zdziwił się. Już chciał coś powiedzieć, gdy wtem do sklepu wpadła jakaś banda. Co tym razem?, pomyślałem. Czterech chłopaków trzymających broń spojrzało na mnie i niemal jednocześnie krzyknęło:
- Nie ruszać się, to jest napad!
Przewróciłem oczami i odłożyłem na bok niemal gotową świnkę.
- Halo, chłopaki! - Skrzywiłem się. - Zróbcie ten napad kiedy indziej, co? Teraz nie mam czasu na zajmowanie się jakąś beznadziejną bandą jak wy.
- Ale my chcemy dziś! - krzyknął jeden.
- Nie dziś, tylko dzisiaj. A nawet dzisiaj sobie odpuście. Nie widzicie, że tu przychodzą sami porządni ludzie?
- Właśnie! - odezwał się Wilczur.
Spojrzałem na klienta i zmierzyłem go wzrokiem.
- A pan tu nie ma nic do powiedzenia.
Ponownie popatrzyłem na bandę. Mieli na sobie jakieś stare bluzy i maski na głowie, widać było jedynie ich oczy i usta. Pewnie chcieli ukryć swą brzydotę. Nie ruszali się, dlatego machnąłem ręką, jakby od niechcenia, mówiąc:
- No już, zmiatajcie.
- A kiedy będziemy mogli wpaść? - spytał najwyższy.
- Trzydziestego lutego. - Przewróciłem oczami. - A teraz idźcie sobie.
Chłopaki spojrzeli po sobie. Przez chwilę coś do siebie szeptali i wzruszali ramionami. W końcu wzięli i się zabrali. Wreszcie, pomyślałem. Co za banda kretynów. Spojrzałem na Wilczura.
- To co pan chce?

Trochę zajęło znalezienie przedmiotu, którego potrzebował mężczyzna. Musiałem przekopać cały sklep, do tego jeszcze zaplecze. Tamten chciał zadowolić mnie rozmową, ale skończyło się na tym, że obraziłem go, bowiem mnie już denerwował. Po zapłaceniu Wilczur opuścił sklep. Westchnąłem, a następnie spojrzałem na zegar. Jeszcze godzina i zakończę ten jakże nudny dzień w pracy. Skończyłem robienie świnki, którą postawiłem na środku lady. Odwróciłem się i zacząłem nieco porządkować na jednej z półek, bowiem podczas szukania tego jednego przedmiotu zrobiłem tam niemały bajzel.
Wtem rozbrzmiał dzwonek. Poczekałem, aż tupot stóp ustanie - co by oznaczało dojście klienta do lady - po czym powiedziałem, nieco znudzonym głosem:
- Witam w Rubinie, sklepie, gdzie możesz kupić wszystko, od zwykłych różdżek po żywego manekina. Co podać?

<Ktoś chętny? *smutna buźka*>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz