27.12.16

Od Zacharie - Cd. Zena

   Z prędkością gimbusa chowającego papierosy przed facetką wpakowałem resztę Laysów do gęby, wychylając łeb zza wanny. Chciałem mieć wgląd, czy na pewno stąd poszedł. I tak, miałem w końcu święty spokój. Rozluźniłem się, zsuwając po ścianie. Było trochę zimno, ale jakoś żyłem. Owinąłem się kocem, usiłując wygodnie ułożyć, co było niemożliwe. Chociaż czułem, że nic nie uwiera mnie w plecy, nie licząc kranu, który molestował mi stopy.
   Cholera, wiedziałem że o czymś zapomniałem.
- DO KIJA PAŃSKIEGO BECI NIE MA – jak mogłem być tak gŁUPI. I do kuźWY, CZEMU TU JEST MOKRO. PIEPRZONY KOREK SIĘ ODKRĘCIŁ, FAK – Ta woda jest zimna, jA PIZGAM – wyturlałem się z tego piekielnego ustrojstwa, lądując na płytkach. One też były gorące niczym dupa Eskimosa – Zeeen, przyjdź tutaaaj – brak odpowiedzi, strumień mnie zagłuszał – ZEN TY BIAŁOWŁOSY DUPKU PODNIEŚ MNIE – ponowna cisza. Jęknąłem przeciągle, nadal mając twarz na kafelkach. Z piękną gracją udało mi się podnieść, tym samym fundując mydle oraz szamponom spotkanie z moją dawną przyjaciółką. Zlew nie był zadowolony z tego obrotu sprawy. No moja wina, że ręce nie miały o co się zaczepić? Niech się cieszy, że ja też z powrotem się na niej znalazłem. Po raz kolejny próbowałem stanąć na równe nogi, i po paru próbach mi się udało. Ucierpiała tylko szczotka, jakiś flakonik, ręczniki i szafka. Tak, wyrwałem od niej klamkę. Czy cokolwiek, jakkolwiek to się nazywa. Warknąłem krótko, omijając wszelkie rzeczy zagrażające mojemu życiu, po czym otworzyłem drzwi. W końcu mi się udało.
   Szybkim krokiem wparowałem do salonu, szukając wzrokiem swojej małżonki. Nie było jej. Westchnąłem zrezygnowany, usiłując przypomnieć sobie, gdzie ją zostawiłem. Jak leży na dnie tego głupiego stawu, to osobiście wyrwę temu baranowi kły. Obcęgami, rozgrzanymi. Chciałem już wyjść z domu, kiedy mózg krzyknął nIEEE, tam jest wIATR. Przybiłem swojej twarzy piątkę, tylko że z siłą Pudziana. Potem zdałem sobie sprawę z tego, że mam okulary na mordzie. Na szczęście były całe. A nawet jeśli nie pamiętałbym o wietrze, to wyjście było zamknięte na klucz.
    Skubany przemyślał moją ucieczkę.
  Więc trzeba się wrócić do Zena i najwidoczniej zostać tutaj do rana. Zegarek w kuchni wskazywał piątą rano. Nadal było ciemno, jakby murzyni stali za oknem. Także, skierowałem swoje kroki do jego pokoju. Miałem wątpliwości, mógłby zbytnio ucieszyć się moim noclegiem. ALE CO TAM, RAZ SIĘ ŻYJE. Bez żadnego ostrzeżenia wbiłem mu do środka, uśmiechając się szeroko. Chłopak siedział przy biurku, podpierając się łokciem. Postawiłem swoje ręce na biodrach, oczekując jakiejkolwiek reakcji.
   Tymczasem nastała cisza.
- Chyba będę musiał u ciebie spać. Dosłownie. Moje łóżko jest mokre, a na kanapie nie mam zamiaru siedzieć – wpatrywał się we mnie bez słowa, nawet nie mrugnął.
- Widocznie za dużo myślałeś o mojej klacie – mruknął, unosząc kąciki ust. Zmrużył oczy. Wydąłem wargi, przymykając powieki. Kolejna minuta bez dźwięków.
- Możliwe
- O

< Zenek? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz