- Ty popiEPRZONY MATOLE, DLACZEGO MNIE NIE POWSTRZYMAŁEŚ. DAWAJ TELEFON – no to jest już cholera jasna przegięcie. Szybkim ruchem wyrwałem mu komórę z dłoni, fundując jej spotkanie ekran-ziemia. Ściągnąłem Becię z pleców, przeładowując ją drżącymi od złości palcami. Po cholernego kija w ogóle robiłem osiemnastkę, ostrzegali mnie, że tak się to skończy. A Zen chyba ogarnął sytuację, bo momentalnie rzucił się do swojej miłości, aka białego Hujawłeja. Przytrzymałem jego twarz butem z daleka ode mnie, celując w szybkę.
- ZachiE NIE RÓB TEGO WIEM ŻE TEGO NIE CHCESZ NIE RÓB MU KRZYWDY – machał bezradnie rękami, ale było na niego za późno. Jeden głośny wystrzał, jedna sekunda, jeden wkurw. Komóra już nie istniała, tak jak moje opanowanie i duma.
- Jak mogłeś...? – westchnął z łamiącym się głosem, padając na kolana – Straciłeś właśnie w moich oczach, Zachariaszu Lucielu Semeresie – ze łzami w oczach patrzył się na resztki swojego życia. Żadnych masochistycznych Zachów z kocimi uszami nie będzie, koniec tego dobrego.
Klęknąłem przy chłopaku, mając na twarzy chyba jeden z najszczerszych uśmiechów jaki powstał w tej galaktyce. Poklepałem białowłosego po plecach, przewieszając broń z powrotem przez ramię. Dawno nie czułem się tak dobrze, powinienem częściej sprawiać ludziom zawód.
- I takiego właśnie cię lubię. Załamanego, nienawidzącego mnie. W sumie mógłbyś być taki cały czas, nie mam nic przeciwko – zaśmiałem się, zbliżając swoją mordę do jego ucha – Następnym razem to ja cię zwiążę. Jedyny szczegół to taki, że wrzucę cię do jeziora. W BUTACH Z CEMENTU, NIE OBCHODZI MNIE TO, ŻE JESTEŚ WAMPIREM
- Ja natomiast sprawię, że będziesz przeze mnie mokry – chwila co.
- Nie nie nie NIE NIE POSTAW MNIE NA ZIEMI, MAM LĘK WYSOKOŚCI, CHOLERA JASNA MÓWIĘ CI COŚ, ZEN! – ten cwel tak po prostu przewiesił mnie przez ramię i wszedł na pomost z chytrym wyszczerzem – NOSZ DO KUŹWY NĘDZY, ZABIJĘ CIĘ, DOBRZE WIESZ, ŻE NIE CIERPIĘ WODY TĘPA DZIDO, TAMPONIE JEBANY NIEEE – owinąłem łapami jego kark, czując to załamanie. Tak, dwudziestolatek drący japę o czwartej w nocy, chowający nos w jego szyi. Kiedy ja upadłem tak nisko – Zenuś, nie rób mi tegooo, będę później karpiem zalatywał – jęknąłem, usiłując jakoś zmienić jego zdanie. Mimo to, on z kamiennym wyrazem złapał mnie pod pachy, ustawiając za ostatnią deską mostka. Wpatrywał się we mnie wzrokiem, mówiącym ty pierdoło, już dawno powinienem cię zabić
- A więc tak umrę, żegnajcie narody – zasalutowałem, mrużąc oczy i zaciskając usta.
< ZENON >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz